Trzy powody, dla których warto obejrzeć Batman v Superman (i jeden na nie)

Są filmy złe, są filmy gorsze i są też też takie, które powinno się puszczać ich twórcom zapętlone non stop przez 48 godzin, bijąc jednocześnie plastikową łopatką po dupie. Do której z tych kategorii zalicza się Batman v Superman? Recenzenci już wydali wyrok. Ja znalazłem kilka pozytywów. Czy warto dla nich obejrzeć film?

Po pierwsze – uniwersum DC wreszcie ma reprezentanta na dużym ekranie

Marvel tu, Marvel tam. Otwierasz lodówkę, a tam Marvel. Iron Man, Kapitan Ameryka, Hulk, Thor i spółka zadomowili się już w kinach i nie mają najmniejszego zamiaru stąd zniknąć. To kury znoszące złote jajka, których nikt prędko nie zarżnie. A co z DC? Pięknym, mrocznym i wspaniałym uniwersum, które ma równie imponujące tradycję oraz wcale nie mniej interesujących bohaterów? Tutaj susza. Batman w kinie był eksploatowany już dziesiątki razy. Superman też miał swoje pięć minut – ostatni raz stosunkowo niedawno, bo w „Man of Steel”. W każdym z tych przypadków mieliśmy jednak do czynienia z autonomicznymi tworami, które w żaden sposób się ze sobą nie łączyły. O wiele fajniej pod tym względem wypadają potworki od CBS – Arrow, Flash, Supergirl może nie są serialami najwyższych lotów i mają sporo na sumieniu, ale zazębiają się i wciągają widza w ten wspaniały świat DC, gdzie jest masa fajnych historii do opowiedzenia.

Wracając jednak do meritum, Batman V Superman to swoiste wprowadzenie. Preludium dłuższej historii, która dopiero będzie rozwijać skrzydła. Czy ktoś pamięta pierwszego Kapitana Amerykę? Nie był to film w żadnym wypadku wybitny – rzekłbym wręcz nędzny. Pełnił jednak podobną rolę i jeżeli w taki sposób spojrzymy na starcie Batmana i Supermana, możemy seans odebrać jako obietnicę czegoś więcej. Jednak uniwersum Marvela w momencie debiutu Kapitana Ameryki miało na koncie Iron Mana, co zdecydowano się wykorzystać. I tu moje rozgoryczenie – dlaczego nie sięgnięto po nolanowskiego Mrocznego Rycerza? Christian Bale był dla mnie doskonałym Bruce’m Wayne’m i podołałby nowemu wyzwaniu. Zgaduję, ze do głosu doszły kwestie licencyjne i biznesowe. Szkoda.

Po drugie – efekty, muzyka, Batman lejący Supermana

Batman v Superman recenzja

Co by nie mówić, forma w jakiej otrzymujemy tę historię rzuca na kolana. Dzisiejsze kino efektami specjalnymi stoi i jeżeli od tej strony spojrzymy na Batman v Superman, zdecydowanie nie poczujemy się oszukani. Jest tutaj wszystko – trochę fantastyki, trochę spektakularnych eksplozji, jedna atomówka, kilkadziesiąt zniszczonych wieżowców itd. Widać, że produkcja pochłonęła grube miliony (konkretnie 250 mln dol.) i nie były to pieniądze wyrzucone w błoto. Szczególne pochwały należą się Hansowi Zimmerowi, który komponował muzykę. Miałem wrażenie, że ostatnio trochę stracił formę, a tymczasem w Batman v Superman pokazał się z naprawdę dobrej strony. Po powrocie z kina przez pół wieczoru miałem na słuchawkach soundtrack z filmu, co mówi samo za siebie.

Batman v Superman został zrealizowany w mocno komiksowej konwencji i to czuć niemal na każdym kroku. Zack Snyder już wcześniej udowadniał, że potrafi przenieść graficzne powieści na duży ekran (300, Watchmen. Strażnicy czy chociażby Man of Steel) i tutaj robi to dalej w swoim stylu. Mnie on w stu procentach przekonuje.

No i sposób, w jaki Batman prał Supermana… Szczegółów niestety nie zdradzę, bo zawierają spojlery.

Po trzecie – Wonder Woman

Batman v Superman Wonder Woman

Przyznaję, że ciągle nie mam pojęcia, po co reżyser zdecydował się wprowadzić tutaj Wonder Woman. Serio. Gdyby wyciąć wszystkie sceny z tą postacią, film od strony fabularnej prezentowałby się właściwie tak samo. DZIĘKI BOGU, ŻE TEGO NIE ZROBIONO! Nie piszę tego tylko i wyłącznie ze względu na moje platoniczne uczucie do Gal Gadot (choć również). Aktorką wybitną ona nie jest, ale do roli Wonder Woman pasuje, moim zdaniem, doskonale. Fragmenty z jej udziałem miały własny motyw muzyczny, a to w połączeniu z aparycją bohaterki zapisywało się doskonale w pamięci. Powiem więcej, po wyjściu z kina miałem w głowie tylko dwie sceny – pierwsza, to Batman ciągnący Supermana po betonie, a druga – pierwsze pojawienie się Wonder Woman na ekranie.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że mój szowinistyczny, przesiąknięty seksizmem komentarz trafi tylko do męskiej części widowni. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

Dlaczego nie iść na Batman v Superman?

No dobrze, ale dlaczego jednak nie powinniśmy jeszcze wyciągać pieniędzy z portfeli i gnać na seans? Cóż… ten film jest momentami debilny. Nie przesadzam. Wybrane sceny trudno logicznie wytłumaczyć – ciąg przyczynowo skutkowy zaćpał i skoczył z wieżowca, dlatego przypomina teraz mokrą czerwoną plamę na chodniku. Widz jest niejednokrotnie traktowany jak idiota, a kreacje takich postaci, jak Lex Luthor (czy właściwie powinienem napisać ta profanacja Lexa Luthora, marna podróbka Jokera i coś, co należy szybko wyprzeć z pamięci) czy Lois Lane wywołują jedynie zażenowanie. Mam też wrażenie, że film jest przeładowany. Wonder Woman, Doomsday, Lex Luthor – trochę tego tutaj dużo jak na jeden seans. Jestem za tym, żeby osadzić film w centrum większego uniwersum, ale nie kosztem głównego wątku, który wyraźnie na tym cierpi. Wolałbym oglądać przez dwie godziny lejących się po mordach dwóch superbohaterów niż to wszystko, co dostałem w bonusie.

Mimo wszystko, gdybym przed seansem wiedział to, co wiem teraz – i tak bym poszedł.

 

P.S. A tak na marginesie, z całego serca polecam animowaną wersję starcia Batmana z Supermanem. Jest o wiele lepsza pod względem fabularnym – w większym stopniu (i, paradoksalnie, w bardziej dojrzały sposób) przedstawia to, co było fundamentem tego konfliktu w komiksach. Poniżej zamieszczam próbkę (niestety ze spojlerami).