Powiedzieć, że Kinowe Uniwersum Marvela jest w kryzysie to jak nic nie powiedzieć. Ale na szczęście jest on – mesjasz Deadpool. Przez dwie godziny, w oparach absurdu i hektolitrach przelanej krwi udowadnia, że Disney jeszcze potrafi wspiąć się na superbohaterskie wyżyny.
W filmach Marvela komediowe wstawki zawsze były w cenie. Deadpool jednak pod tym względem wspinał się na wyżyny, kradnąc każdą scenę, zagadując wszystkich na śmierć i sprowadzając wszelki patetyzm do poziomu rynsztoka. I była to świetna odskocznia od ratowania świata (a ostatnio światów, bo przecież Disney nieprzerwanie mocno eksploatuje koncept multiwersum). W końcu jednak i tutaj przyszła pora, żeby zawalczyć o coś więcej niż tylko siebie. A tytułowy Wolverine szybko okazuje się niezbędny do realizacji tego celu.
W Deadpoolu rzeczywistość filmowa tradycyjnie przenika się trochę z tą pozafilmową, a główny bohater lubi dawać co jakiś czas znać, że gra w filmie, naśmiewając się z wytwórni, aktorskich gaży i nie tylko. Nie inaczej jest tym razem. Gdyby ten konktekst przenieść na fabułę, jest jeszcze ciekawiej. Oto bowiem świat umiera, bo umarł będący panoptykalną dla niego postacią Wolverine. Wychodząc poza ramy filmowe – kinowe uniwersum Marvela umiera, bo nie ma w nim Logana. Deadpool rusza zatem na ratunek zarówno w filmie jak i w rzeczywistości, stając się mesjaszem MCU.
Muszę jednak przyznać, że samo zawiązanie fabuły – choć zrealizowane fantastycznie od strony reżyserskiej, nie przypadło mi szczególnie do gustu. Motywy głównego złego są dziwne, nijakie i trudne do zrozumienia. Sama gra aktorska Matthew Macfadyena wcielającego się w Mr. Paradox i wykreowana przez niego postać mogą się podobać, ale scenariusz pozostawia trochę do życzenia. Nieco łatwiejsze zadanie pod tym względem otrzymała przejmująca z czasem pałeczkę antagonisty Emma Korrin jako Cassandra Nova, ale i tutaj próżno szukać oryginalności – jej postać jest po prostu zła i chce wszystko zniszczyć.
Dalej jest na szczęście lepiej. Z każdą kolejną minutą film wypełnia się smaczkami, które docenią przede wszystkim wielcy fani Marvela (nie tylko tego w disneyowskim wydaniu). Twórcy na szczęście nie jadą wyłącznie na nostalgii, próbując w ten sposób coś zamaskować. Cameo w Deadpool & Wolverine to bowiem w znacznej mierze hołd dla przejętego w 2019 roku przez Disneya 20th Century Fox odpowiedzialnego za serię X-Men.
I tak, pewne wyświechtane już schematy, które widzieliśmy w setkach filmów o superbohaterach, pojawiają się również tutaj. Mam jednak wrażenie, że ta absurdalna, lekka i dziwna konwencja Deadpoola sprawia, że widz jest w stanie przymknąć na nie oko i łatwiej przyjąć. Deadpool & Wolverine to bowiem pełnokrwista kontynuacja konwencji znanej z dwóch poprzednich części. Przygotujcie się zatem na ogromną liczbę niesmacznych żartów, darcie łacha ze wszystkich i ze wszystkiego, a także ogrom przemocy oraz towarzyszącej jej krwi. Nie zabrakło też perfekcyjnie dopasowanej muzyki, czego przykład otrzymujemy już na starcie, kiedy tytułowy bohater dziesiątkuje armię przeciwników w rytm utworu „Bye Bye Bye” kultowego N Sync.
Jeżeli lubicie filmy z Deadpoolem będziecie w siódmym niebie, bo jest tego tutaj chyba jeszcze więcej niż do tej pory. Całość jest przy tym, jak zwykle, mocno energetyczna, naładowana akcją i dynamizmem.
Ogromną niesprawiedliwością byłoby jednak ograniczyć się wyłącznie do postaci granej przez Ryana Reynoldsa, bo jego kreacja to ok. 60% fenomenu tego filmu. Resztę daje od siebie Hugh Jackman, który w roli Wolverine’a jest jak wino – im starszy tym lepszy. I to on reprezentuje drugie oblicze tego widowiska – bardziej wzniosłe, patetyczne, opatrzone typową dla tego bohatera historią upadku i odkupienia. Może nie jest to tak dobra kreacja, jak w Loganie, ale zdecydowanie jedna z najlepszych Jackmana.
Generalnie duet Reynolds – Jackman wypada w filmie naprawdę przekonująco. Energia, jaką udało się im stworzyć pomiędzy ich postaciami, jest fantastyczna. Teoretycznie to połączenie wody i ognia – ponurego Logana ze śmieszkiem Wilsonem – jest idealne, a ich nieustanne przekomarzanie wywołuje co chwilę salwy śmiechu na widowni. Ten kontrast zdecydowanie tutaj zagrał i był też pewnym powiewem świeżości, jeżeli chodzi o dotychczasowe filmy z Deadpoolem.
Skoro o nich mowa, mam tutaj pewien problem, bo dotychczasowi przyjaciele Deadpoola zostali tutaj niemal kompletnie zepchnięci na margines. Domyślam się, że po prostu zabrakło dla nich miejsca przy tak okazałej liczbie gościnnych występów. Sprawia to jednak trochę, że Deadpool & Wolverine jest jakby trochę oderwany od dwóch poprzednich filmów.
Idąc dalej – jest też mocno oderwany od samego MCU. O ile mamy tutaj potężny fan service, tony nawiązań (w pewnym momencie Deadpool wręcz wprost podaje odcinek serialu Loki, w którym mamy szukać kontekstu dla danej sceny), o tyle cała historia w najmniejszym nawet stopniu nie rozwija kinowego uniwersum. Nie jest to zamknięcie żadnego rozdziału ani otwarcie kilku nowych. I to akurat plus. Stało się bowiem już trochę męczące, że historie opowiadane w kolejnych produkcjach bywały wręcz tłem dla nadrzędnej fabuły MCU. Motyw multiwerum nie był przy tym łatwy do pojęcia, wymagał nadrabiania kolejnych filmów i seriali – po prostu przytłaczał. Tu na szczęście tego nie ma.
Deadpool & Wolverine to prawdziwa uczta dla fanów superbohaterskiego kina. Nie jest to produkcja idealna. Nie jest też przeznaczona dla każdego (i wcale nie mam tu na myśli kategorii wiekowej) – po prostu specyficzny, rynsztokowy humor i absurdalna, komediowa konwencja nie przypadną wszystkim do gustu. Niemniej jednak to najlepszy film Marvela od bardzo dawna, a zarazem pewien hołd dla twórczości 20th Century Fox i kto wie – być może wspaniałe, nowe otwarcie. Oby tylko ilość i brak umiaru w pogoni za zyskami znowu nie zabiły tej jakości.